Pojechaliśmy na Śląsk.
W zamyśle miał być Przemyśl. Miasto na wzgórzach. Miasto
kościołów, kilku wyznań i narodowości. Miasto – twierdza, galicyjski mikroświat,
brama Pogórza Dynowskiego. meandry Sanu, które kiedyś podziwialiśmy pod Dynowem
na rowerowej wyprawie.
![]() |
tunel Przeworskiej Kolei Dojazdowej w Szklarach |
Pojechaliśmy na Śląsk, bo do Przemyśla koleją jedzie się
długo za długo. Z niechodzącym, ale chętnym do raczkowania dzieckiem długa
podróż, choćby pociągiem jest średnio dogodna. Zgaduję, że przed wojną było
szybciej, skoro Przemyśl leży na głównym szlaku kolejowym. Ponoć przed wojną
podróż Luxtorpedą do Zakopanego trwała niecałe trzy godziny – o wiele krócej
niż teraz - ot paradoks.
Przemyśl kojarzy nam się pozytywnie, choć byliśmy tam dawno
temu tylko chwilę. Ugoszczono nas tam od serca w pewnym rodzinnym barze pracowniczym
w podziemiach urzędu pracy. Domowe jedzenie, sympatyczny small talk i wspaniałe domowe ciasto, które dostaliśmy na drogę.
Wtedy też „wspięliśmy się” na malowniczo położoną Kalwarię
Pacławską – fakt, że samochodem, ale z pokiereszowaną nogą i kulami byłoby to nie
lada wyzwanie.
Tak, sanktuaria są nieodzownym elementem mojego
podróżowania. Wszędzie, gdzie docieram,
poszukuję takich miejsc, oczywiście bez żadnej motywacji religijnej, bardziej
chodzi o niewinne poobserwowanie fascynującej ludowej obrzędowości; kawałka
egzotyki, zamkniętego w puzderku; skrawka przeszłości, często trochę
dziwacznego i niezrozumiałego, pewnie dla mnie tym bardziej, osoby chowanej
poza religią. W głowie kołaczą wspomnienia z dzieciństwa: zapach kadzidła i
różanych płatków, rzucanych pod stopy podczas procesji, bicie dzwonów, tajemnicze
obrzędy, zaciekawienie pomieszane ze strachem. Kiedy byłam dzieckiem, babcia
zabierałam mnie czasem na Skałkę na procesję podczas oktawy Bożego Ciała. Dla
dziecka było to wspaniałe, teatralne widowisko.
Dlaczego lubię kościoły? Dlaczego zawsze i wszędzie je
odwiedzam? Tkanka kościoła jest jak pień drzewa, którego kolejne przyrosłe
warstwy-słoje mówią o swojej tożsamości i wieku. Kościół to żywa historia –
widać tu upływ i wpływ czasu, choć w Polsce najczęściej barok przyćmiewa
wszystko, co naprawdę wiekowe. Kościoły to w końcu w większości reprezentacyjna
wizytówka kontrreformacji. Jeśli jednak człowiek
ma szczęście, może wygrzebać jakąś perełkę. Gotycki portal w kształcie oślego
grzbietu (w Iwkowej), lipową Madonnę z dzieciątkiem (kiedyś w Krużlowej, od
dawna w Krakowie), zabytkowe stalle, do dziś używane (w Bieczu), a nawet dzieło
Wita Stwosza (kiedyś w Ptaszkowej, dziś w Nowym Sączu). W tym sensie kościoły
to ostoja materialnego dziedzictwa. Czas tu inaczej płynie. Kiedy na zewnątrz
niewiele się ostało, bo nie raz płonęła drewniana zabudowa, przetaczały się
wojny i pożary, rabowali rabusie i żołdacy, w kościołach znajdowały schronienie
największe skarby. Kościoły to lustra, w których odbija się historia – lokalna
i globalna. Lustra, w których przyglądają się sobie samym społeczności. Z tej
przyczyny często bywają o wiele bardziej trójwymiarowe niż otoczenie.
Kalwaria, jak to kalwaria, może trochę bardziej malowniczo położona
niż słynna małopolska, zwana Zebrzydowską od nazwiska fundatora. Może bardziej
prowincjonalna albo raczej kameralna. Z mniejszą rzeszą pielgrzymo-turystów. W głowę
zapadły mi XVII-XVIII wieczne malowidła w kruchcie kościoła, przedstawiające
cuda, które zdarzyły się za sprawą Madonny Pacławskiej. Jeśli mnie pamięć nie
myli jest tam nawet żyd, cudownie uratowany przed utonięciem w odmętach Sanu.
A więc pojechaliśmy na Śląsk. I do Zagłębia, szukać
rodzinnych śladów. Śląsk okazał się równie gościnny, jak Przemyśl. Zagłębie
podobnie. Ale o tym innym razem.