Pomijając retorykę, typową dla produkcji tego czasu (płytka, bajkowa fabuła, nadekspresyjna gra aktorów), film wart jest poświęcenia chwili uwagi. Przede wszystkim ze względu na język, którym przed wojną posługiwała się na co dzień rzesza Polaków wyznania mojżeszowego.
Szkoda trochę, że lektor skutecznie zagłusza jego melodyjność (żałuję po cichu, że nie znam na tyle jidysz, aby rozumieć niuanse). Pozostaje wsłuchać się w zacną muzykę, skomponowaną przez Abrahama Ellsteina, który sięgnął oczywiście do tradycji klezmerskiej. Pozostaje pooglądać filmowe plenery, przedstawiające Kazimierz nad Wisłą, pokontemplować sceny rodzajowe (jak ta, przedstawiająca żydowskie wesele).
Pełna uroku jest postać Ajzyka Kałamutkera, kreowana przez Maksa Bożyka (który, nota bene, przeżył zagładę).
W mojej głowie uparcie powstaje gdybanie: jak wyglądało by dzisiejsze życie nas wszystkich, gdyby żydowska część Polski nie została tak bestialsko amputowana.
Dobrze, że zostały takie filmy. Że można sobie pomarzyć, pofantazjować, powyobrażać świat, którego już nie ma.
"Judel gra na skrzypcach" (1936), reż. Jan Nowina-Przybylski, Józef Green
Dzięki za podpowiedź. Mam na myśli Cafe Bodo II RP. Też bardzo często zastanawiałam się nad tym,jak wyglądałby nasz świat, z drobnymi, pełnymi życia miasteczkami Żydów. One zresztą byłyby jeszcze inne...chyba...A my? Teraz, gdy siedzę w Kazachstanie, myślę często, jak toczyłoby się nasze życie, gdyby tych tysięcy ludzi nie przywleczono tu na siłę, nie zepchnięto na obrzeża piekła,jakim stały się północne,zimne stepy...
OdpowiedzUsuńJak wspomniałam uprawiam tę gimnastykę wyobraźni. Tworzenia alternatywnych scenariuszy. Ostatnio jednak coraz częściej łapię się na myśli, że to może być niebezpieczne. Bo łatwo wpaść w pułapkę fantazjowania, ba! idealizowania, oceniania...
OdpowiedzUsuń