"Wenn Du reisen willst, mußt Du die Geschichte dieses Landes kennen und lieben".

piątek, 2 listopada 2012

Żydowska Warszawa, lato 1939 r.


I znów dzięki inspiracji Cafe Bodo II, odkryłam wspaniały, kolorowy  film o żydowskiej Warszawie, nakręcony tuż przed wybuchem wojny przez Benjamina Gasula. Nakręcony na taśmie 16 mm, został przekazany przez spadkobierców Gusula do archiwum Stevena Spielberga (United States Holocaust Memorial Museum). Film jest w doskonałym stanie, w 2010 r. został poddany renowacji. 



Dr Benjamin M. Gasul (1898-1962), urodzony w Rosji (a konkretnie na Łotwie), wyjechał z niej do USA w wieku  szesnastu lat. Osiedlił się w Kenosha. Ukończył studia medyczne w Chicago, następnie kontynuował naukę w Wiedniu, gdzie poznał swoją późniejszą żonę, śpiewaczkę operową  Lalę Rosenzweig. Do 1945 r. pracował jako pediatra, następnie specjalizował się w kardiologii dziecięcej. Pracował w Cook County Hospital w Chicago.
W 1939r. został zaproszony przez lekarzy rosyjskich, aby wygłosić odczyt naukowy, wtedy też w towarzystwie żony odbył podróż po Europie, podczas której nakręcił m. in. film o żydowskiej Warszawie.
W archiwum znajdują się także inne filmy Gasula, przedstawiające np. paradę na cześć Marszałka Piłsudskiego, pl. Piłsudskiego w Warszawie, czy widoki Paryża.


poniedziałek, 22 października 2012

Dźwięk Ludzi. Dźwięk L'Aquili

Pisałam jakiś czas temu o przygnębiającym obrazie L'Aquili - mieście, które nie podniosło się z gruzów po trzęsieniu ziemi, jakie je nawiedziło ponad 3 lata temu. 

Dziś znalazłam informację o projekcie "Dźwięk ludzi" mediolańskiej Artystki Anny Dusi. Performerka w zamkniętej (tzw. "czerwonej", czyli opuszczonej po 6 kwietnia) strefie miasta, zainstalowała głośniki, z których płyną dźwięki kojarzące się nieodparcie z życiem codziennym - szczęk sztućców, śmiechy bawiących się dzieci, szczekanie psa, rozmowy międzysąsiedzkie, dźwięk zatrzaskiwanego okna, kroki przechodniów. 

"Ożywić dźwięki zapomnianej ulicy, jak gdyby był normalny dzień, dzięki czemu widz,  przywoła w pamięci dźwięki codzienności,  która zniknęła. Przywoła z nadzieją, że któregoś dnia pojawią się znowu. 
Projekt "jest hołdem dla mieszkańców miasta, hołdem dla drogich im miejsc, w oczekiwaniu na odrodzenie. Jest także bodźcem, żeby iść naprzód. Jest sposobem na podpatrywanie nas samych i próbą znalezienia odpowiedzi na pytania: kim jesteśmy, skąd pochodzimy i jak żyć w miejscu, które doświadczyło tak głębokiego zranienia.
Poezja dźwięków, które trzeba pamiętać, bo tylko dzięki pamięci możemy dokonywać zmiany".

Instalacja dźwiękowa była prezentowana w dniach 2-7 września, codziennie od 17.00 do 24.00, na ulicach: via Bominaco, via Accursio oraz via Tempera.

wtorek, 2 października 2012

Świat, którego nie ma

Dzięki inspiracji Cafe Bodo II RP, za sprawą filmu "Judeł gra na skrzypcach" (1936r.) dowiedziałam się o istnieniu silnego ośrodka kina jidysz w przedwojennej Polsce. Wyprodukowano wtedy kilkanaście filmów pełnometrażowych w tym języku. 

Pomijając retorykę, typową dla produkcji tego czasu (płytka, bajkowa fabuła, nadekspresyjna gra aktorów), film wart jest poświęcenia chwili uwagi. Przede wszystkim ze względu na język, którym przed wojną posługiwała się na co dzień rzesza Polaków wyznania mojżeszowego. 

Szkoda trochę, że lektor skutecznie zagłusza jego melodyjność (żałuję po cichu, że nie znam na tyle jidysz, aby rozumieć niuanse). Pozostaje wsłuchać się w zacną muzykę, skomponowaną przez Abrahama Ellsteina, który sięgnął oczywiście do tradycji klezmerskiej. Pozostaje pooglądać filmowe plenery, przedstawiające Kazimierz nad Wisłą, pokontemplować sceny rodzajowe (jak ta, przedstawiająca żydowskie wesele).
Pełna uroku jest postać Ajzyka Kałamutkera, kreowana przez Maksa Bożyka (który, nota bene, przeżył zagładę).
W mojej głowie uparcie powstaje gdybanie: jak wyglądało by dzisiejsze życie nas wszystkich, gdyby żydowska część Polski nie została tak bestialsko amputowana. 
Dobrze, że zostały takie filmy. Że można sobie pomarzyć, pofantazjować, powyobrażać świat, którego już nie ma.

"Judel gra na skrzypcach" (1936), reż. Jan Nowina-Przybylski, Józef Green



piątek, 24 sierpnia 2012

Umarłe miasto


Zaczęło się od błędu systemu nawigacji. Późnym wieczorem szukaliśmy hotelu w L’Aquili. Nazwa ulicy sugeruje zielone otoczenie, GPS pokazuje, że mamy tylko 300 m do celu, a my nagle znaleźliśmy się w środku niczego, pomiędzy walącymi się domami. Właśnie wjechaliśmy w stertę gruzu, z obu stron  chłoszczą nas wyrośnięte zielska. Wokół ciemno, latarnie nie działają, nad głowami światło księżyca, nie wiadomo, czy damy radę wyjechać z uliczki, w której zdaje się, ugrzęźliśmy. Bez sensu pchać się dalej, a potem wycofywać się po ciemku.  I naraz olśnienie – nawet jeśli nie jesteśmy w L’Aquili (bo niemożliwe przecież, że przy tej ulicy jest jakiś zamieszkały dom!), musimy być gdzieś w pobliżu. A kupa gruzu w środku księżycowego krajobrazu to przecież pozostałość po trzęsieniu ziemi. Za nic nie mogę sobie przypomnieć, jak dawno się to zdarzyło.

Wydobywamy się jakoś z ciasnej uliczki,a następnie  szukamy wyjazdu na właściwą L’Acquilę. Po drodze mijamy rzęsiście oświetlone nowe osiedle, błądzimy, ale jak na złość nigdzie nie ma żywego ducha, żeby się upewnić, czy zmierzamy we właściwym kierunku.
Jedziemy. Nawigacja się przeprogramowała, jest szansa na dotarcie do celu, w końcu adres jest właściwy. 
Przyjechaliśmy do Abruzji tropem romańskich katedr. Obejrzeć l’Aquilę - miasto cesarza  Fryderyka II, wzniesione na planie w kształcie orła Hohenstaufów, stąd w końcu pochodzi nazwa.  Dwoje ignorantów, którym nie przyszło nawet do głowy, jak tu wszystko może wyglądać. 
Nazajutrz odkryjemy, że większość zabytków (ba, większość budynków) została poważnie uszkodzona i nie można wejść do środka.
W końcu odnajdujemy hotel. W środku pustawo, w telewizji nasi siatkarze grają właśnie mecz  z Włochami. Jest 29 lipca. Sympatyczna recepcjonistka informuje nas, że za postój się nie płaci - parkomaty nie działają „od trzęsienia ziemi” (jutro przekonamy się, tak tu się dzieli czas, na epokę „przed” i epokę „po”). Czyli po 6 kwietnia 2009r.

Następnego dnia naocznie doświadczamy ogromu zniszczeń. Centrum historyczne  jest praktycznie  w całości zamknięte. Opuszczone domy zostały ostemplowane i zabezpieczone przed zawaleniem, ogromny, ogrodzony rewir w sercu miasta pilnowany  jest przez patrole wojska i policji.  Działają pojedyncze, dopuszczone przez nadzór budowlany sklepy i knajpy. W nielicznych miejscach można zauważyć , że coś się faktycznie remontuje, głównie dotyczy to budynków użyteczności publicznej. Na długiej liście zniszczonych obiektów zabytkowych jest między innymi katedra. XIII wieczna bazylika Santa Maria di Collemaggio, która jest celem naszego przyjazdu  została uprzątnięta i zabezpieczona stemplami i rusztowaniami.
Katedra. Zamknięta na 4 spusty. Po prawej, na namiocie hasło, które przewija się w całym mieście "odbudowujemy l'Aquilę". Tyle, że tej odbudowy nie widać.









Drugie pomieszczenie od prawej na 1. kondygnacji  to łazienka.  Na półce pod lustrem widać stojące tam do dziś kosmetyki.  

Casa dello studente. 6 kwietnia ośmioro studentów straciło życie pod  gruzami akademika


Plac 6 kwietnia znajduje się naprzeciwko akademika

*Trzęsienie ziemi w Abruzji miało miejsce 6 kwietnia o godz. 3.32
Pochłonęło 308 ofiar. Rannych zostało 1500 osób, w tym 202 ciężko.

Wstrząs trwał 25 sek.
60 tys. osób straciło dach nad głową.
Zniszczonych zostało 16 miejscowości w prowincji L’Aquila (ucierpiały także inne regiony:  Lazio, Marche i Umbria).

W niecałe dwa lata po trzęsieniu ziemi w ramach projektu „Microdis-L’Aquila” przebadano 15 tys. mieszkańców stolicy Abruzji. Na koniec powstał raport, przygotowany przez zespół pod kierunkiem  brytyjskiego specjalisty od katastrof prof. Davida Alexandra.

Raport uwzględniał nie tylko sytuację bytową , koncentrował się także na aspektach psycho-społecznych. Wskazywał między innymi, że:
- 43% badanych (w tym 66% kobiet) cierpi na zespół stresu pourazowego.
 -45% na skutek trzęsienia ziemi straciło pracę i nie  znalazło jej na nowo. 46% deklaruje spadek dochodów,
-68% przebadanych chce jak najszybciej wyprowadzić się z zajmowanych aktualnie(tymczasowo) lokali,  w 35% osiedli mieszkalnych panują niezadowalające  warunki sanitarne.

Stwierdzono także, że prace rekonstrukcyjne posuwają się do przodu w bardzo powolnym tempie, a władze nie zwracają należytej uwagi  na sytuację społeczną poszkodowanych.

Zaglądałam:

piątek, 6 lipca 2012

Brzydota. 29ta i okolice

W ramach społecznego pospolitego ruszenia pod hasłem Otwarte Zabytki wybrałam się na rowerowy rekonesans wybranych obiektów w okolicy. Otwarte Zabytki to ciekawy projekt cyfrowo-internetowy, który uświadamia tym, którzy gotowi są w niego zaangażować, na jakie zabytkowe perły mogą się natknąć w okolicy. Pojechałam obejrzeć i obfotografować kilka znanych miejsc, ale też niefotografowane wcześniej – na Prądniku Czerwonym. Potem przejechałam się 29tą w stronę Rakowickiej, usiłując z drugiej strony ruchliwej arterii zrobić zdjęcie rogatce warszawskiej, co się niestety nie udało. Trzeba przyjść skoro świt, najlepiej w niedzielę, wtedy będzie mniejszy ruch. Zmierzając w stronę ronda mogilskiego zahaczyłam o zapomniany rewir, przytulony do cmentarza Rakowickiego: ul. Kątną i Żelazną. Miejsca zbliżone klimatem do tych po drugiej stronie arterii, położonych w okolicach ul. Kamiennej (Towarowa, Będzińska - nazywam je międzykolejowymi), niestety jeszcze bardziej zdegradowany. Zdezelowane pustostany, kamienice (gminne?) popadające w ruinę. Pozbawione framug oraz szyb, ale przede wszystkim mieszkańców. Smutny widok. W kierunku Rakowickiej jedzie się przez dziki parking, położony za rewitalizowanym Muzeum Armii Krajowej (ze strony wynika, że działa, choć wygląda zawsze, jak zabite na głucho). Zaraz obok buduje się grodzone osiedle, w miejscu którego miał się znaleźć teren zielony, otwarty dla mieszkańców. Niestety, przed sprzedażą gruntu inwestorowi, miasto nie zadbało, żeby zabezpieczyć teren przed planowaną zabudową (a przecież nie tak trudno zgadnąć, jakie plany mógł snuć inwestor). Wygląda na to, że Kraków poza II obwodnicą (a przynajmniej droga z Prądnika, którą dziś przebyłam) to mieszanka brzydoty architektonicznej i estetycznej. Galimatias miejsko-wiejski (jak przy 29tej czy Dobrego Pasterza). Na tyłach chylących się ku upadkowi murowanych albo drewnianych chałup znajdują się zazwyczaj dzikie wysypiska i szalety. Pewnie tylko nieuregulowane kwestie własności powodują, że póki co nikt tu niczego nie buduje. Przyjaznej, ogólnodostępnej przestrzeni jest jak na lekarstwo. Nie dalej jak wczoraj widziałam powstające zaraz koło pętli przy Krowodrzy Górce osiedle, gdzie i dziś jest bardzo ciasno. Zabawne, jak nazywają się te wszystkie nowe, ciasno upchane osiedla. Nazwy przywodzą na myśl jakieś mityczne eldorado: Magiczne Wzgórze, Ukryte Pragnienia i tak dalej. Im mniej miejsca i gęściej zabudowana okolica, tym bardziej pretensjonalne, pseudoromantyczne nazwy.
Kościół bractwa św. Piusa, ul. Kątowa


ul. Dobrego Pasterza 7, widok od frontu

I od tyłu

poniedziałek, 2 lipca 2012

Subiektywnie po Bolonii

Lada moment rozpoczyna się mój Grand Tour po Italii, stąd zebrało mi się na wspominki z wiosennej wyprawy po Emilii Romanii (i kawałku Veneto). Do dyspozycji mieliśmy kolej regionalną, czasu i środków w sam raz, żeby dotrzeć do miejsc, położonych właśnie na linii kolejowej.
Standardowo zaczęliśmy od Bolonii. Niezmiennie oszałamiająco działa na mnie świadomość , że boloński  uniwersytet jest najstarszy na świecie (1088r.), a współcześni studenci mają możliwość uczęszczania na zajęcia, odbywające się w urokliwych palazzi.
Po raz kolejny upewniłam się jednak, że nie przepadam za tym miastem, mimo jego świetnej przeszłości.
Podcienia bolońskie. Fot. Wojciech Płuciennik
Serce dzielnicy uniwersyteckiej sprawia dość ponure wrażenie. Być może chodzi o kontrast między zalanymi słońcem ulicami a ponurymi podcieniami zabytkowych kamienic, a może  to kwestia walających się tu i ówdzie śmieci albo grupek ludzi z czworonogami, pędzących czas na ulicy, o wyglądzie zamroczonym środkami odurzającymi.  Pijąc kawę na centralnym placyku, w ogródku sympatycznej skądinąd studenckiej kawiarni , chcąc nie chcąc staliśmy się świadkami nalotu w wykonaniu patrolu policyjnego, który miał za zadanie wykryć, czy przypadkiem nikt z owego towarzystwa nie ma w kieszeni niedozwolonych substancji.
Jest jednak w Bolonii kilka miejsc, które robią wrażenie. 
Jednym z nich jest Piazza Maggiore, a na niej monumentalna, gotycka Bazylika św. Petroniusza (Basilica San Petronio). Centralny portal kościoła (tzw. Porta Magna), przypisywany dłutu Jacopo della Querci  przedstawia sceny ze Starego Testamentu (stworzenie Adama i Ewy, zabicie Abla itd.). Ambitny plan jednego z pierwszych budowniczych Arduina Arriguzzi zakładał, że bazylika swoimi gabarytami (224m x 150 - sic!) prześcignie bazyliki rzymskie. Faktycznie robi wrażenie przestronnej, choć bardziej z perspektywy wewnętrznej niż gdyby patrzeć na fasadę. Nie udało się jednak zrealizować pierwotnego planu. Papieżowi Piusowi IV, który w 1524r. zdobył miasto, ewidentnie nie z smak była rywalizacja z bazyliką św. Piotra w Rzymie.  Zamiast planowanej przebudowy kościoła papież zdecydował się na sfinansowanie budowy przybytku uniweryteckiego -  Archigimnazjum, które wzniesiono koniec końców w miejscu planowanego lewego transeptu bazyliki. Bazylika jest podobno czwartym co do wielkości kościołem Italii, po rzymskich bazylikach właśnie. 
W Archigimnazjum obejrzeć można Teatr Anatomiczny, czyli specjalistyczną salę do studiów anatomicznych. Podobny (choć dużo późniejszy, bo XIXwieczny) teatr znajduje się w Krakowie, w Collegium Medicum. Nie wiem, czy zwykły śmiertelnik ma tam wstęp; warto o nim wspomnieć , bo działa przy nim małe muzeum z ciekawym zbiorem eksponatów (niektóre skompletowane zostały przez założyciela  - prof. Teichmanna).
Salę teatru bolońskiego w całości obito drewnem jodłowym. Baldachim nad katedrą profesorską podtrzymują dwaj odarci ze skóry panowie, nieco upiorni gli spellati.  Wnętrze odtworzono wiernie w każdym szczególe po tym jak spłonął od amerykańskiej bomby w 1944r.
Bardzo przypadł nam do gustu kompleks Santo Stefano. Osobiście najbardziej fascynujące wydają mi się miejsca najstarsze, których jest we Włoszech obfitość (lub nawet nadmiar). Na tym właśnie polega kulturowa potęga Italii, która zapiera dech w piersiach na każdym kroku. Byle kościół przy byle bocznej uliczce pochodzi z VIIIw., jak w Ferrarze. Byle kamień czy cegła ma rodowód średniowieczny. W byle kościele w prowincjonalnym mieście wiszą obrazy największych i nikt się temu nie dziwi. W Polsce Caravaggia otoczono by nimbem świętości i kreując na naczelny produkt marketingowy, w Rzymie, czy w Valetcie na Malcie wisi sobie taki spokojnie w byle kościele, często w bocznej kaplicy.
Piazza Santo Stefano. Fot. Wojciech Płuciennik
Średniowieczny dziedziniec Santo Stefano. Fot.Wojciech Płuciennik
Późnoromańskie kapitele

A więc Bazylika Świętego Szczepana (Santo Stefano). Jest to w zasadzie kompleks kilku kościołów, położony przy wdzięcznym placyku o tej samej nazwie. Placyk  jest oddalony od głównych arterii komunikacyjnych, dzięki czemu  leniwa kontemplacja tego miejsca  w promieniach porannego słońca staje się wielką przyjemnością. Serce kompleksu stanowi Bazylika Grobu Świętego, ufundowana według tradycji przez wspomnianego św. Petroniusza (zm. 450r.), biskupa Bolonii, którego szczątki tu spoczywają. Wzniesiono ją na miejscu pogańskiej świątyni, dedykowanej Izydzie. Oktagonalny kształt nawiązuje do pierwowzoru jerozolimskiego. Oprócz bazyliki na kompleks składa się kilka bardzo interesujących obiektów: kościół Ukrzyżowania(del Crocifisso) z VIIIw., przykład wpływów longobardzkich, kościół śś. Wita i Agrykoli (z sarkofagiem męczenników) oraz dwa urokliwe dziedzińce. Pierwszy zwie się dziedzińcem Piłata, drugi  - dwupoziomowy zachwyca kolumnadą wyższego piętra. Romańsko – gotyckie kolumny zaopatrzone są w niezwykłe, antropomorficzne kapitele, którymi podobno inspirował się Dante (ale może jest to tylko legenda miejska).

Boska Komedia, pieśń XX, w. 10-17 w przekładzie E. Porębowicza.
„A gdy tak śledzę cieniów korowody,
Widzę u wszystkich szyje przekręcone
W miejscu, gdzie kadłub odbiega od brody.
 Twarz odwróciły od piersi i w stronę
Oczom przeciwną szły pomimo chęci,
Mając z oczyma stopy powaśnione.
Może gdy kogo paraliż wykręci,
To go zamienia w takiego kalekę”

Kompleks wyposażony jest w zapyziały sklepik z dewocjonaliami, w którym sprzedaje starszy pan. Pan mówi dużo i głośno i kompletnie nie zraża się (a może nie ma świadomości), że większość  jego rozmówców nie rozumie po włosku.
Na pewno jest więcej miejsc, do których warto zajrzeć w Bolonii. Jak choćby muzea: Pinacoteca Nazionale czy muzeum sztuki nowoczesnej MAMbo. Warto wspiąć się na jedną z dwóch średniowiecznych wież mieszkalnych: Torre Asinelli  albo Torre Garisenda - tę drugą także wspomina  Dante.  W XVI w. wież było ponad sto i stanowiły o potędze miasta.  Studencki przesąd głosi, że na wieżę można się udać dopiero z dyplomem w ręku. 
Due Torri. Fot. Wojciech Płuciennik
Na koniec wspomnę jeszcze o  bibliotece Salaborsa, zlokalizowanej zaraz obok magistratu, na Piazza Maggiore.  W miejscu biblioteki, przez niemal dwieście lat (od połowy XVIw.) mieścił się ogród botaniczny. Dziś jest to sympatyczne miejsce, gdzie można wejść na chwilę z ulicy (nawet bez legitymacji), posiedzieć w przestronnym atrium, odpocząć czy poczytać.
Biblioteca Salaborsa. Fot. Wojciech Płuciennik
Nie wszyscy wiedzą, że w Bolonii można przez chwilę poczuć się, jak w Wenecji, za sprawą przebiegającego przez centrum kanału - Canale delle Moline.

poniedziałek, 27 lutego 2012

O fotoplastykonie i iluzji 3(5)D


Żyjemy w czasach rozkwitu technologii, niechybnie przybliżających widza do utożsamiania iluzji z rzeczywistością. Ktoś mi ostatnio opowiadał o widowiskach 5D, podczas których oprócz wizualnego efektu trójwymiarowości, odbiorca raczony jest przekazem, oddziałującym na zmysł powonienia i dotyku.  Dotychczas nie korzystałam z tego typu dobrodziejstw. Przyznaję, że trudno mi sobie wyobrazić, jak działa taka multisensoryczna fuzja. W poszukiwaniu ulepszeń technicznych sięgamy coraz dalej, nie wyobrażam sobie jednak, że naturalne doznania zmysłowe można zastąpić technologicznym substytutem.  Osobiście przedkładam na niego bezpośrednie i namacalne obcowanie z naturą, nawet jeśli jej bodźców nie można dowolnie kumulować, czy potęgować. 
Owszem, widziałam jedną produkcję 3D, która wywarła na mnie wrażenie (w tym wrażenie realizmu). Był to króciutki film o cyrku, pokazany na zakończenie zeszłorocznego Krakowskiego Festiwalu Filmowego. Zabawny i ujmujący. 
W dobie popularności przytoczonych technologii, może zastanawiać, jaką rację bytu może mieć miejsce, które odwiedziłam w zeszłym tygodniu w Warszawie. 
Dwa kroki od głównej stacji kolejowej Warszawa Centralna znajduje się Fotoplastykon Warszawski, działający pod szyldem Muzeum Powstania Warszawskiego. Co ciekawe, fotoplastykon istnieje tu od 1905r., a prowadzi go od trzech pokoleń ta sama rodzina. Żeby dotrzeć na miejsce przechodzi się przez typową warszawską oficynę (brakuje tu tylko kapliczki), mijając zaraz przed wejściem tradycyjny, maleńki zakład szewski, produkujący buty „na miarę”.  
Fotoplastykon sam w sobie to wynalazek XIX w., udoskonalony i rozpropagowany przez berlińskiego przedsiębiorcę Augusta Fuhrmanna. Fotoplastykony są popularnym rekwizytem muzeów, odtwarzających czasy wojenne (krakowska Fabryka Schindlera, czy wspomniane Muzeum Powstania Warszawskiego).
Drzeworyt z prospektu Augusta Fuhrmanna 
Kiedy (w końcu!)  wybrałam się do fotoplastykonu warszawskiego, (o którego istnieniu wiedziałam od dawna od cioci) trafiłam akurat na wystawę o Japonii lat 60-tych. Kilkadziesiąt zdjęć nieznanego autora przedstawia Japonię na styku dwóch kultur. Z jednej strony kobiety w tradycyjnych kimonach drewniakach na koturnach (geta), z drugiej - mężczyźni ubrani na modłę zachodnioeuropejską - w garniturach, modnych okularach przeciwsłonecznych. Część materiału ukazuje miejsca, związane w kulturą i historią Japonii, jak np. świątynię Heian. Obrazu przeobrażającego się Kraju Kwitnącej Wiśni dopełniają widoki wielkich metropolii  - Nagoi, czy Kioto, odbudowanych po zniszczeniach wojennych.  Dopełniają ich nieodłączne atrybuty miejskiej nowoczesności: liczne neony, samochody i motory, domy handlowe w zachodnim stylu.
 „Trójwymiarowość” fotoplastykonu może razić fanów technologii 3D, mnie jednak urzekła jego magia. Magia miejsca, w którym  „spotykają się realne-nierealne postacie ze starych zdjęć, z widzami, którzy przy¬chodzą, odchodzą, wracają po latach, by szukać realnego-nierealnego wspomnienia, zapachu, błysku światła” (ze strony internetowej Warszawskiego Fotoplastykonu).

wtorek, 31 stycznia 2012

Nostalgia cygańskich taborów


O renesansowej podróży muzycznej kiedyś już było.

Dziś dwa słowa o wyprawie dźwiękowej w zupełnie inne czasy i pod inne szerokości geograficzne. Nie tak odległe, bo do naszych południowych niegdyś-sąsiadów  (w końcu jeszcze sto lat temu żyliśmy pod jednym szyldem Monarchii Habsburskiej).

Tym razem bohaterem wieczoru (nie jedynym, o czym za chwilę) stał się Roby Lakatos, urodzony w Budapeszcie wirtuoz skrzypiec, potomek słynnego  Janosa Bihari, zwanego „królem romskich skrzypków”. Zadebiutował w cygańskiej kapeli w wieku 9-ciu lat, od razu w roli  pierwszego skrzypka.

Trudno ryzykować twierdzenie, że Romowie muzykę mają we krwi, jednak kiedy przez głowę przebiegają mi obrazy belgradzkiej ulicy, słyszę przede wszystkim muzykę romskich kapel. W Belgradzie na każdym rogu spotkać można cygańską orkiestrę dętą z repertuarem tradycyjnym,  jaki świat poznał dzięki filmom Kusturicy i muzyce Bregovica. W istocie autorskie kawałki Bregovica bazują na muzyce tradycyjnej, granej przez Romów.

Lakatos, gruntownie wykształcony w budapesztańskim konserwatorium zaprezentował  najwyższy poziom wirtuozerii, okraszony z jednej strony żywiołową zmysłowością („Turkish tango”), z drugiej – finezyjnym liryzmem (rosyjskie dumki). Dynamika koncertu wznosiła się i opadała sinusoidalnie – Lakatos niczym magik potrafił porwać nas w szaleńczy taniec, aby za chwilę „zmusić” do refleksji (nie jest to do końca trafne określenie, bo muzyka Lakatosa była przede wszystkim spontaniczna i nikt chyba nie czuł się znużony.

Przejmująco brzmiał temat Wiliamsa z „Listy Schindlera”.
Niezwykły popis wirtuozerii dał również Jenő Lisztes, jak piszą organizatorzy, cymbalista o „wspaniałych koneksjach muzycznych”. Dźwięki egzotycznych, bo niepopularnych cymbałów przywoływały tęsknotę za nieistniejącym światem. Światem żydowskich muzykantów, którzy niegdyś wiedli prym wśród cymbalistów.

Towarzyszący gościom z Węgier  polscy muzycy okazali się godnymi partnerami. Z jednej strony Sinfonietta Cracovia - niewielki (w końcu kameralny), ale utalentowany zespół pod batutą znakomitego Roberta Kabary[1], z drugiej – niezrównany bandoneonista Klaudiusz Baran i kontrabasista Sebastian Wypych. Obecność dwóch ostatnich sprzyjała obficie wplatanym wątkom jazzowym (jak choćby w utworze Piazzolli „Chiquilin de Bachin”).
Całość brzmiała harmonijnie i różnorodnie i co ważne – emanowała  przede wszystkim radością wspólnego bycia i wspólnego grania.

„Nostalgia cygańskich taborów”. Roby Lakatos z Sinfoniettą Cracovia pod dyr. Roberta Kabary. 17.01.2012 r;  Sala Filharmonii w Krakowie
Jenő Lisztes – cymbały
Kálmán Cséki – fortepian
Sebastian Wypych – kontrabas
Klaudiusz Baran - bandoneon, akordeon




[1] Na marginesie: Sinfonietta Cracovia mogłaby stać się atrakcyjnym produktem eksportowym Krakowa i jego kulturalną wizytówką. Szkoda, że potencjał zespołu nie jest należycie wykorzystywany, bez wątpienia wyszłoby to przede wszystkim miastu na dobre.